Soren Sulfur Soren Sulfur
1495
BLOG

Polska polityka zagraniczna: nie ma z czego lepić, a trzeba

Soren Sulfur Soren Sulfur Polityka zagraniczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 18

Antytuskowa szarża polskiego rządu pokazała jedno wyraźnie a dobitnie: nie mamy narzędzi, by prowadzić jakąkolwiek politykę zagraniczną, a co dopiero na miarę naszych potrzeb. Należy wyciągnąć wnioski i przeciwdziałać.

Czy ta szarża to była porażka? Jeśli zdefiniujemy porażkę jako nieudaną rywalizację, nieudane przepychanie swojego konceptu to owszem. Jeśli zdefiniujemy porażkę jako wypadkową celów oraz narzędzi - to już ocena wypada inaczej. Bo jeśli ktoś ma, mówiąc Monty-Pythonem, za zadanie ściąć drzewo,  do ręki dostaje śledzia a mimo to udaje mu się  zedrzeć chociaż korę, to należy uznać to za sukces.

Taka jest niemiła prawda o naszym kraju - mamy potrzeby prowadzić coś, co można nazwać ambitną polityką zagraniczną. To nie jest kwestia widzimisię i „mocarstwowych urojeń”, tylko po prostu takie są nasze potrzeby, wynikające z obiektywnego rozkładu interesów, sił i zagrożeń. Innej możliwości nie ma. Są jednak różne drogi osiągania celów. Niemniej jednak jeśli spojrzy się na zakres narzędzi, jakie posiadamy, to można tylko zapłakać.

Realia są takie, że Polska nie dysponuje żadnymi narzędziami wpływów, nacisku, przyciągania ani grożenia. Jedyne, czym dysponujemy to potencjał blokowania. Jest to prawdziwe zarówno jeśli chodzi o instytucje międzynarodowe w jakich jesteśmy, jak i naszą obecną pozycję geopolityczną. Z racji wielkości, położenia i zagnieżdżenia w NATO i UE możemy mówić „non pasaran” i uparcie przy czymś trwać. Problem w tym, że nie możemy tego robić wszędzie i zawsze, bo na to jesteśmy za słabi. Konsekwencje takiego postępowania byłyby nienajlepsze. Za to możemy w krytycznych punktach mówić „nie”. Taki krytyczny punkt musi być nie tylko kwestią naszego interesu, ale musi być momentem przecięcia się różnych potencjalnych „nie” które chciałyby być wyrażone przez innych, ale nie mogą. W ten sposób Polska buduje markę na przyszłość wśród sojuszników, którzy jeszcze nimi nie są. Oficjalnie pokręcą głowami, nieoficjalnie przyznają rację. Wiedzą, że ich interesy są bardziej zbieżne z naszymi, ale w obecnej sytuacji uboga, słaba Polska nie jest w stanie nic zrobić, dlatego nie będą ryzykować. Nie wytwarzamy dostatecznie silnego pola zrealizowanego potencjału by zbieżność interesów miała znaczenie.

I właśnie to wykonał rząd PiS w kwestii Tuska. Gwałtowny, nieprzejednany sprzeciw wobec jego wyboru, oprócz pieczeni polityki wewnętrznej, miał za zadanie wysłać sygnał do innych niezadowolonych krajów UE, które również od lat kręcą nosem na „procedury” które  istocie nie istnieją, na te zakulisowe rozgrywki i brak kontroli.  Nie jest bez znaczenia, że sprzeciw ten trwał i trwa nadal, bo pokazuje determinację Polski w swoim „non pasaran”. Nie mając narzędzi budowy wpływów jedyne, co możemy sprzedać potencjalnym sojusznikom to właśnie nasze nieprzejednanie. „Słuchajcie, my się na to nie zgodzimy i przyjmiemy na siebie ciosy. I zobaczycie, że to się da przeżyć. To jak, graba?”. Do tego sprowadza się Polskie podejście w obecnej chwili.

Nie jest to specjalnie jednak odmienna polityka od tej poprzedniego rządu, która było nie było sprowadzała się do tego samego, wbrew retoryce. Polska siedziała „cicho” jak Chirac przykazał, aż do momentu gdy UE próbowała przeforsować coś wyjątkowo nie po naszej myśli. Wtedy szliśmy na maksymalny opór. Problem w tym, że poprzedni polski rząd miał w tym za słabe nerwy, i miał tendencje do wycofywania się częściowo lub wręcz całkiem z oporu bojąc się, że będzie on miał negatywne konsekwencje na inne sfery działalności (to prawda, ale brak kalkulacji tych kosztów i brak powagi w ich akceptacji niszczył, a nie budował pozycję Polski). Oraz prywatne kariery.

Obecny rząd prowadzi politykę znacznie ciekawszą i energiczniejszą, ale to w gruncie rzeczy to samo - z jednej strony wychodzi z wieloma „inicjatywami pozytywnymi”, które i tak nie mają szans na realizację, bo oprócz bycia ciekawymi i dobrymi pomysłami nie stoi za nimi nic, bo nie mamy kadr ani zasobów by takie pomysły wdrażać. To musiałby zrobić ktoś inny. Zaś z drugiej strony mówimy „nie” w niektórych miejscach. Innymi słowy chcemy na wyrost zostać zaakceptowani jako część unijnego dyrektoriatu, niejako „na kredyt” - na zasadzie że owszem, obecnie jesteśmy biedni i do kitu, ale przecież tak za dziesięć czy dwadzieścia lat nie będzie, więc po co się zgrywać z udawaniem że jesteśmy małym krajem. Problem w tym, że inni tego nie kupują, bo niby i dlaczego by mieli? Tym mocniej będą dociskać nas kolanem, bo przecież nie będą mogli tego robić za dziesięć czy dwadzieścia lat, a już teraz zaczyna być trudno.

Warto tu przy okazji zauważyć, że po ostatniej – udanej - szarży Waszczykowskiego z sprawie Brexitu Polska została całkowicie okrążona, a jej plany (czy raczej-potencjał takiego planu bo nie można być pewnym że ktokolwiek w MSZ o tym pomyślał i to realizował) stworzenia Frondy peryferii vs centrum, zmierzająca do przeciągnięcia Włoch na swoją stronę a następnie skaptowania Niemiec do obozu Frondy aby w ten sposób zniszczyć francuskie struktury w UE i przekształcić je w nieco zmieniony związek państw-spełzły na niczym. Niemcy bardzo szybko zorientowały się, co się dzieje, przyciągnęły do siebie Włochy oraz uspokoiły Francję, odciągnęły od nas kurtuazyjnie zainteresowaną Hiszpanię, a widząc to Grupa Wyszehradzka postanowiła się nie wychylać. Garstka powściągliwie zainteresowanych państw jak Holandia czy Grecja to za mało. Wobec tego przepychanie swojego kandydata na „prezydenta UE” było skazane na porażkę, zamiast być ukoronowaniem trwającej wiele miesięcy strategii Frondy. Właśnie została ona zaciukana germańską włócznią. A kolejne wybory w państwach UE jakoś nie przynoszą fali „euro-trumpizmu”. Wydaje się że trzęsienie ziemi ograniczyło się do anglosfery.

Ale czy mogło być inaczej? Robotę budowania przełomowego sojuszu, konstelacji interesów w skomplikowanej układance jaką jest UE powierzono instytucji – MSZ - która jest śmieszna, jeśli porównać ją z swoimi odpowiednikami wśród starszych krajów członkowskich. Budżet tej instytucji jest zaskakująco skromny, w wysokości 1,8 miliardów złotych. Niby co tym można zrobić? MSZ zatrudnia wielu utalentowanych i świetnie wykształconych ludzi, tylko co z tego, skoro operują oni w źle zorganizowanych strukturach, które konkurują w wielu punktach z innymi instytucjami państwa, dlatego są niechętne do robienia w tych kwestiach czegokolwiek, bo to tylko kanibalizuje ich budżet i karmi innych własna pracą. Często zatrudnieni w MSZ są przepracowani, zawaleni obowiązkami i - choć na tle reszty administracji płaci się im krocie - to ci sami ludzie w sektorze prywatnym mogą dostać 2-3 razy więcej za połowę tej samej pracy, do tego mogą z łatwością dostać jeszcze lepszą ofertę za granicą. Nadto kadry MSZ są szczelnie zamknięte na ludzi z zewnątrz, to rotacja tych samych osób w kółko na różnych stanowiskach, i kadry te bronią się rękoma i nogami przed „obcymi” z tego względu, że oznacza to problem gdy powraca się z placówki zagranicznej - bo nie ma się gdzie pracować, i otrzymuje się wtedy bardzo małe pieniądze. Do tego niechętnie odnoszą się do intelektualnej konkurencji. Jakby tego było mało, wiele stanowisk jest obsadzonych dzięki koneksjom sięgającym komuny. Co prawda spora część kadr została wymieniona, i ilość PRLowskich „narzutów” wydatnie się zmniejszyła, ale jednak nie nastąpiło to przez szybka wymianę, ale powolne wypłukiwanie - w praktyce więc jest to cały czas struktura przesycona PRLowską siatką znajomości i powiązań. Nie jest czymś rzadkim, iż osoba nominowana na wysokie stanowisko w PRL nadal je zajmuje, a dzięki swoim znajomościom załatwiła pracę to tu to tam członkom swojej rodziny. Tworzy to wszystko razem problem kompetencji oraz problem hermetyczności myślenia. MSZ jest nieelastyczny w swoim postępowaniu i w wielu przypadkach zdaje się być jak wyciągnięty z formaliny. Pomysły są odrzucane nie dlatego, bo są złe, tylko dlatego bo nie odpowiadają mentalności urzędników. Ludzie ambitni, z pomysłami, szybko zniechęcają się do takiej pracy i albo wtapiają się w kulturę  MSZ, tracąc swe właściwości, albo czekają na okazję by stamtąd „czmychnąć”. Innymi słowy Ministerstwo staje się czyśćcem, przez który się przechodzi na drodze światowej kariery. A na dokładkę dochodzi do tego wszystkiego wysoka toksyczność tego miejsca pracy, MSZ ma najwyższy odsetek pozwów o lobbing i łamanie prawa wśród wszystkich centralnych rządowych instytucji.  Opinia o Ministerstwie powszechnie jest bardzo zła. To kogo ma tam przyciągnąć i utrzymać?

Podsumujmy. Niedofinansowanie. Błędna organizacja pracy. Hermetyczność. Sztywność. Powiązania post-PRLowskie. Nepotyzm. Lobbing i łamanie praw. Brak poszanowania talentów. Brak lojalności. Czy jest się dziwić, że to narzędzie nie daje wyników?

Gdyby MSZ był porządną instytucją państwową, to pomimo ograniczonych zasobów naszego państwa moglibyśmy osiągnąć znacznie więcej, a przede wszystkim systematycznie budować naszą pozycję, inkrementalnie, przez robienie tego, co  możliwe, tip-topami, ale konsekwentnie. Niestety, podobnie jak z resztą struktur naszego państwa, mamy tu do czynienia z postkomunistycznym syfem.

I problem jest w tym, że  nikt nie ma jaj by to powiedzieć i coś z tym zrobić. W normalnym tempie wypłukiwanie struktur zajmie jeszcze z trzy dekady, a to przecież i tak nieistotne wobec problemów strukturalnych i instytucjonalnych oraz niedofinansowania. Nie wydaje się żebyśmy mieli aż tyle czasu.  Coś trzeba zrobić już teraz.

 

Sulfur

 

PS. Póki zmianie nie ulegnie system komentarzy-nie będę na nie odpowiadał, gdyż nie mam zamiaru korzystać z Facebooka. Wszystkie komentarze jednak czytam.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka